zboczem wzgórz zielonych
wyzłacanych pocałunkiem słońca
schodzi
szczyt malowany
ten co sam
na górze
wołał ku przelatującym ptakom
teraz
bez wahania spada
wzdłuż
swego rozgałęzionego ciała
tak się przemienia
człowiek
w anioła
kiedy mu głowa
w listowie opada
góra zostaje
ścięta w dolinach
serce oddycha miarowo
mgła pokrywa
rany
poświęcenia
wyblakłe chmury
duszą w sobie
łzy wiatrem rozchwiane
kto zrozumie sens tej ofiary?
bez czucia
bez miary
ukołysany w skalnych dłoniach
szczyt
ścieżką schodzi
opuszcza piedestały
swej władzy
oby się świerki pochyliły
w ukłonach
przed tym co wśród nich
ukoronowany
purpurą odziany
kona
zaufał
że nic nie zginie z tego
co utraci
więcej zyska
pod postacią
tańczącego chleba
między swymi
drzewo z drzewa
ziemia z ziemi
palec z nieba
by się przemienić
między śpiewającymi wierchy
myśl swą ułożyć
obok
cienia
stacza się
obłok
po ziemi grzbiecie
niesie
z sobą oddech Pana
tak się wyodrębnia
sługa pod postacią króla
wonią niezapominajek
tuląc sosen
rozognione oblicza
- one czekały
w chłodzie
aż się pojawi wśród nich
ciepło
idące z wysoka
dotyk dłoni
czułością gładzi
korę chropowatą
- zszedłem byście
ze mną
pięli swe ramiona ku górze
niech się w szczyty
pobocza zamienią
świerkowe
niech się zgromadzą
krzyków weselnych chóry
na rozciętym czubie
rozkrwawione blizny
światłem
promieni jodłowych
dłonie oczekiwaniem
wzniesione
Komentarze
Prześlij komentarz